Pociąg do Stalowej Woli z Lublina jak widać był bardzo przestronny ;)
Na granicy w Medyce, "mrówki" ciężko pracują przenosząc wódkę i papierosy do Polski.
Ukraina, pierwszy nocleg poza ojczyzną, gdzieś w krzakach :)
Wiejskie klimaty, czyściutka woda ze studni, prości i mili ludzie, nie przyjemny był tylko brak asfaltu, dziury i upał.
W tym miejscu podjąłem jedną z najbardziej idiotycznych decyzji w swoim życiu. Jechaliśmy sobie przez ukraińskie wioski, naszym celem był południowy-wschód, ale oczywiście jak na złość wszystkie drogi prowadziły na zachód! Gdy zorientowaliśmy się, że jesteśmy zupełnie nie tam gdzie chcemy jechać, postanowiliśmy skrócić trasę przez polne drogi, co się okazało były to tylko dojazdy na pola uprawne, okrążające pole. Podnieceni wyprawą, postanowiliśmy spróbować przedrzeć się przez łąkę i dotrzeć do równoległej wioski za wzgórzem, w efekcie spędziliśmy kilka godzin w krzakach z wodą, dziurami, pokrzywami, ostem i w strasznym upale. Do tej pory mam blizny na nogach od powalania łodyg. Ale udało się, dotarliśmy do wioski, tylko że z tej wioski i tak nie było drogi na wschód i trzeba było się wrócić na północ do głównej drogi!! Przez najbliższe kilka dni, mieliśmy co wspominać :P
Rozwalający widok kąpiących się krów, miałem wrażenie, że są to najszczęśliwsze zwierzęta na świecie. Chłopiec, który je wyprowadzał, poświęcał im cały dzień, a one tylko się kąpały, wcinały trawkę i machały ogonami, wyraźnie zadowolone xD
Niedaleko za Drohobyczem zaczęły się góry, czyste rzeki, piękne widoki, rześkie powietrze, no i niestety ten straszny upał. Przekonaliśmy się, że po południu lepiej unikać miejscowych ze względu na nich stan upojenia alkoholowego, szczególnie po tym jak nas gościu chciał przejechać autem, albo jak pytaliśmy się o drogę lub nabieraliśmy wody to ludzie zagadywali nas, mówiąc zresztą od rzeczy i często powtarzając to samo w kółko. Ale cóż, biedny kraj, tania wódka, scenariusz prawie jak w "Białej Gorączce" .
Dalszą część trasy do Rumunii jechaliśmy w większości główną drogą, najcudowniejsze były wielokilometrowe zjazdy po gładkim asfalcie z widokiem na piękne doliny, pranie i kąpiel w górskiej zimnej wodzie były dla mnie prawdziwą oazą ;)
Byliśmy na Ukrainie, ale mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na jakiejś prowincji rumuńsko-węgiersko-ukraińskiej. Ludzie rozmawiali w różnych językach, było dużo cyganów. Mieliśmy okazje przypatrzeć się wiejskiemu życiu, krowom blokującym ruch, zaskoczyły mnie nadziemne instalacje wodne w cygańskich wioskach. Zauważyłem też, że w bocianich gniazdach zawsze są co najmniej 4 bociany, a myślałem że to w u nas jest ich najwięcej... Przy drogach rozkwitał handel dosłownie wszystkim, nie musieliśmy w ogóle szukać sklepów, wszystko stało przy drogach, nawet alkohol.
Powoli dojeżdżaliśmy do Rumunii, kierowaliśmy się do przejścia granicznego w Sighetu Marmatiei, przez cały dzień było widać Rumuńskie góry, które jakby nagle wyrastały z ziemi na równinach.
W Sighetu całkiem sympatycznym miasteczku, poznaliśmy kilku rumunów, zasmakowaliśmy tego romańskiego języka. Dowiedzieliśmy się, że tutejsi mieszkańcy strasznie nienawidzą rosjan. No i co najważniejsze zrobiliśmy zakupy w Lidlu ;) Tutaj rozstaliśmy się z z Mateuszem i zostało już nas tylko 3.
Oprócz górskiego klimatu i przepięknych widoków, zaskoczył nas nowiutki, równiutki asfalt, z kolei w orientacji na trasie pomagały nam słupki z nazwą najbliższej miejscowości i z nazwą obecnej. Budziliśmy duże zainteresowanie wśród mieszkańców, szczególnie dzieci były nami wręcz zachwycone.
Przy pierwszym noclegu na Rumunii towarzyszyły nam wiejskie dzieci, które zamiast spać postanowiły porzucać w nas kamieniami, których zresztą dookoła nie brakowało. Rano otrzymaliśmy od miejscowych dziesiątki pozdrowień, mieliśmy okazję nauczyć się podstawowych zwrotów grzecznościowych, których jak się okazało wcale tak łatwo się nie wymawia. Chwilę po wyruszeniu zaczęło się istne piekło, dopadła nas choroba klimatyczna, gorączka, bóle brzucha, bóle głowy, prawdopodobnie spowodowane zmianą klimatu (temperatura osiągała na słońcu ponad 40 stopni już o 8 rano, do tego świeżo kładziony gorący asfalt). Ja wziąłem leki przeciwbólowe i się pozbierałem, gorzej było ze Staśkiem, który został w Moisei i postanowił dogonić nas na skróty w Bicaz. Zostaliśmy we 2 i ruszaliśmy w stronę Pietrosul'a góry na wysokości 2303 m n.p.m.
Jak tylko wyjechaliśmy z wiosek i zaczęliśmy podjeżdżać pod przełęcz na 1416m n.p.m., zaczął padać deszcz, chwilę później byliśmy już wysoko i co chwilę atakowały nas małe chmurki deszczowe, temperatura spadła wieczorem poniżej 10 stopni. Na szczęście na przełęczy dostaliśmy za 10 lei altankę z ciepłym prysznicem i miejscem do spania, rozgrzałem się gorącą herbatą okryty futrem z jelenia. Pogoda na tych wysokościach okazała się strasznie nieobliczalna, w kilka minut potrafiły nagromadzić się chmury ograniczające widoczność do 2m.
Rano wybraliśmy się kawałek po przełęczy i wtedy poczuliśmy, jak strasznie warto było się tak męczyć. Nagroda w postaci tych niesamowitych widoków, tego poczucia wolności, po prostu coś pięknego.
Kolejny dzień, był bardzo lajtowy, nie licząc dość sporego podjazdu w Lacobeni to mieliśmy cały dzień z górki. Wiał straszny wiatr, to był pierwszy chłodny dzień wyprawy.
W tym dniu zwiedziliśmy 2 monastyry, romańskie kościoły z 15 wieku, powstałe kiedy to jeszcze była tam kraina Mołdawia. Następnie odbiliśmy na północ do Bukowiny, gdzie znajdują się polskie wioski, między innymi powyższa Plesza. Byłem bardzo zaskoczony, wszyscy mówili świetnie po polsku, mieliśmy nawet okazje usłyszeć wulgaryzmy z ust miejscowych robotników. Łatwo zdobyć polską wioskę nie było, znajdowała się ona na wzgórzu, a droga to były wysuszone małe kamyczki z piaskiem, pod którymi nie tylko koła się ślizgały, ale i buty.
Kierując się prosto na Bicaz, gdzie czekał już na nas Stasiek, postanowiliśmy jechać przez góry, dosyć dziką trasą. Zatrzymaliśmy się w wiosce, żeby zapytać się o właściwy kierunek, w zamian dostaliśmy kilka filiżanek miejscowej śliwowicy, która bardzo nas rozweseliła ;> oraz piękny, wielki i smaczny chlebo-rogal xD Trasa którą wybraliśmy pozytywnie nas zaskoczyła wiejskim klimatem. Gdy skończyły się wioski, zaczęły się góry, asfalt zamienił się w kamienie i piach, wtedy ujrzałem jedno z piękniejszych miejsc w życiu. Czysta górska rzeka, na tle pięknych górskich lasów, wszystko dookoła pokryte piękną zieloniutką trawką, to był wspaniały biwak.
Pomimo kamienistej nawierzchni i ataku dzikich psów, byłem wtedy najszczęśliwszy. Dziki klimat, wręcz brak oznak cywilizacji, tylko ty i przyroda, to było coś wspaniałego. Niestety nie da się tego wyrazić w zdjęciach, a może i całe szczęście xD
No i dotarliśmy do najpiękniejszego jeziora jakie kiedykolwiek widziałem, jeziora Bicaz. Seledynowa woda, chwytająca promienie słońca, tworzyła brokatowe światło, a na tle piękna zieleń z wielkimi przerażająco schowanymi w chmurach szczytami, dosłownie orgazm dla oczu.
Zgarnęliśmy Staśka w Bicaz i ruszyliśmy w stronę Morza Czarnego. Na zachętę opuszczenia tych pięknych rejonów górskich, brzydka śmierdząca fabryka oraz ruch uliczny.
Pozdrowienia ("Drum Bun!") od miasta, wyżerka w postaci dojrzałych śliweczek i w drogę ;) Pierwszy widok po opuszczeniu gór był zabawny, Bacau miasto na widok którego czuliśmy się jak w jakimś Bagdadzie. Na szczęście nie zabrakło wiejskich klimatów, biorąc pod uwagę, że miasto liczy około 200tys. mieszkańców, to widok kóz i krów na drogach był dość wyjątkowy.
Trochę orzeźwiającego deszczyku, który postanowił orzeźwić mi namiot wewnątrz podczas rozkładania.
Mimo fatalnej drogi, wielu atakujących z nienacka pagórków i dzikich psów, jazda po tych klimatycznych wioskach była niesamowicie relaksująca.
Z analizy mapy, oczekiwaliśmy równych terenów prowadzących po linii prostej na południe. A tu co? Małe góry z porządnymi podjazdami i wcale nie krótkimi. Tutaj zaczął się mój koszmar. Coś zaczęło mnie uwierać w prawej pięcie, niestety wieczorem okazało się, że sobie porządnie naciągnąłem ścięgno Achillesa, przynajmniej od tego nie umarłem. Zmuszony byłem zamienić spd'y na adidasy i nauczyć się z tym jeździć. Na drugi dzień, ostro walczyłem z bólem, szukając bezpiecznej pozycji stopy na pedałach, aż w końcu znalazłem. Obniżyłem siodełko o kilka centymetrów i dalszą część wyprawy pokonałem pedałując na piętach xD Całkiem nieźle mi to wychodziło, po kilku dniach w ogóle mi to nie przeszkadzało, nie licząc poczucia braku stabilności (zapomniałem platformówek). Na pocieszenie mogłem sobie kupić prawie za darmo, kosmiczne ilości świeżutkich pomidorków, ogórków, papryki i oczywiście arbuzów^^
Od tej pory 40 stopniowe upały, nie opuszczały nas ani na chwilę. Dotarliśmy do miasta Galati i ujrzeliśmy imponująco wielką rzekę Dunaj, a za po jej drugiej stronie niesamowitą pustkę, zupełnie jakby tam był inny świat. Rzekę przebyliśmy w jedyny możliwy sposób, promem.
Delta Dunaju, cisza, spokój i cisza i spokój.... Takiej pustki w życiu bym się nie spodziewał xD Ale było w tym miejscu coś wyjątkowego, przede wszystkim wspaniałe było poczucie wolności jakie dawała ta przestrzeń. Oczywiście po całym dniu, jazda w tym miejscu zrobiła się strasznie nudna, monotonna jak jazda na trenażerze. Do tego towarzyszyło nam tamtejsze słońce, a dookoła, nawet odrobiny cienia.
Teraz już jechaliśmy na zabój, prosto do Morza Mieliśmy już dość tych morderczych upałów, nie ułatwiali nam też życia kierowcy, którzy jeżdżą bez jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa, jedyną uznawaną przez nich regułą jest trąbienie!! Niektórzy trąbili nawet na jadące z na przeciwka auta, momentami miałem wrażenie, że oni się w ten sposób pozdrawiają...
Nad morzem, mieliśmy okazję wypocząć i to w luksusowych warunkach. Noc spędziliśmy u przemiłej rodzinki, dostaliśmy wygodne łóżka, sytą kolację, najbardziej cieszyłem się z możliwości wyprania ubrań w pralce :) Ciekawe było miejsce, gdzie znajdował się ich dom. Totalne odludzie, gdzieś na polu, z dala od ludzi. Gdy nas tam prowadzili, miałem refleksje, że możemy stamtąd nie wrócić cali :P Na drugi dzień, czyści i wypoczęci, ruszyliśmy w poszukiwaniu plaży. Krajobraz morza nie był jakiś specjalnie wyjątkowy, woda była strasznie słona, a plaża składała się z malusieńskich kawałeczków muszelek. Spędziliśmy na plaży pół dnia z czego większość w wodzie ;) No i skończyły się puste, urokliwe krajobrazy, zaczęły się fabryki, wieżowce, czyli Constanta, dużeee miasto. Z tamtąd pojechaliśmy pociągiem do Pitesti.
Z Pitesti ruszyliśmy trasą Transfogaraską zdobyć wymarzone 2500tys. m n.p.m.
U góry nie brakowało widoków, owiec, śniegu, góry były przepiękne. Niestety klimat psuł asfalt pełen turystów.
Dalszą część wyprawy jechałem samotnie, zostawiłem chłopaków, kiedy zepsuł mi się rower. Złapałem stopa do najbliższego miasta, na drugi dzień znalazłem serwis rowerowy i ruszyłem dalej przez góry prosto na Węgry. Na Węgrzech wymieniłem zepsute części i kierowałem się na północ w stronę domu. Po drodze złapałem kilka flaków, pompka mi się rozwaliła. Znowu musiałem łapać stopa, co w bardziej cywilizowanym kraju okazało się dużo trudniejsze. Rumunii sami wyciągali ręce do pomocy, tutaj niestety było już inaczej. Na Słowacji poznałem przeurocze obyczaje cyganów, jak na przykład rzucanie kamieniami, czy macanie bagaży. Słowacja okazała się równie piękna, szczególnie w takich miejscach jak "Slovensky Raj". Do Polski dotarłem w towarzystwie kolarzy (odbywał się wyścig Tour De Tatra). Przekonałem się, jak silna może być tęsknota za domem, gdy zobaczyłem szyld z napisem "Rzeczpospolita Polska", ze wzruszenia się popłakałem xD Trasę zakończyłem w Zakopanem, skąd do domu wróciłem pijanym wagonem w towarzystwie rówieśników i pewnej przepięknej damy ;)
|